Zmełłem w dłoniach długi, soczyście zielony liść o delikatnej fakturze i zlizałem z palców pozostawiony po nim sok o słodkawym, nieco cierpkim smaku. Zawsze uważałem, że pierwotne substancje psychoaktywne miały w sobie więcej uroku niż chemia. Saliwia [roślina fikcyjna; przyp. aut.] co prawda nie miała działania narkotycznego ściśle trzymając się definicji, a jedynie rozjaśniała umysł i wyostrzała zmysły, co czyniło ją jedną z moich ulubionych roślin. A co najważniejsze, jej skład w jakiś dziwny sposób nie neutralizował się w moim organizmie tak dobrze, jak inne, dużo mocniejsze dla ludzi środki, więc i wrażenia były bardziej zauważalne.
Przeszedłem przez polanę i usiadłem na dużym, płaskim kamieniu przy wodzie. Było zadziwiająco ciepło jak na koniec kwietnia, a nagrzana południowym słońcem otwarta przestrzeń potęgowała tylko to uczucie. Przymknąłem oczy, wystawiając twarz do lekkiego wiatru uciekającego spomiędzy drzew i wsłuchałem się w jednostajny szum przepływającego strumienia.
Xin’ai miała rację. Sam nie wiedziałem, czego szukam, wiedziony bezsensowną intuicją zamiast zdrowym rozsądkiem. Chociaż, może ktoś kiedyś już stworzył coś takiego jak Gwiazda Śmierci i wiedział, dlaczego działa… nie, to niedorzeczne! Przecież gdyby taki „cudowny narkotyk” powstał wcześniej, z pewnością byłby obecnie największym hitem świata czarnej nocy. A już co najmniej byłby gdzieś odnotowany. Z drugiej strony, jeśli nie w kronikach Kokko, to gdzie? Pozostawała jeszcze sprawa Xin’ai samej w sobie. Była dziwna i… nie pachniała człowiekiem. Tak, to chyba dobre wyrażenie. Nie mogłem zaprzeczyć, że czułem jej zapach - nieco słodki i słony niczym zioła, a w dodatku w pewien sposób uwodzicielski. Ale z pewnością nie był to zapach normalnego człowieka: zapach potu, tłuszczu i krwi. Ten zapach wydawał się dużo szlachetniejszy, taki… elegancki. W dodatku zniknął tuż po zniknięciu jego właścicielki, a pojawił się dopiero, gdy ją zauważyłem, tak, jakby był wcześniej i później maskowany. No i same słowa kobiety, dość enigmatyczne w swojej lakoniczności i pozostawiające w umyśle jakiś dziwny niepokój. Przecież nie żyjemy w jakiejś pieprzonej Narnii, żeby magiczne przejścia w inne światy były normalne! Chociaż przecież wszystko układało się w aż nazbyt spójną całość, by mogło być efektem fantazji. Sam nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć… jedno natomiast było pewne - musiałem jeszcze raz dostać się na teren podziemi, choćby i siłą!
Przechodziłem pomiędzy rzędami wysokich na kilka metrów regałów zastawionych dość ciasno zakurzonymi książkami. Czułem się między nimi niczym główny bohater w starych filmach podróżniczych o bibliotekarzu i oczekiwałem równie niezwykłych widoków za każdym zakrętem. Jako, że sam nie wiedziałem, gdzie iść, postanowiłem zdać się na szczęśliwy traf i podążyć za intuicją. Na szczęście Xin’ai już nie spotkałem na swojej drodze.
Wydawało mi się, że powoli przechodziłem w nowsze partie biblioteki. Nagle moją uwagę przykuła jedna z książek - leżące na wysokości wzroku, grube na jakieś tysiąc kartek tomiszcze w twardej okładce w kolorze zgniłej zieleni. Wystawała nieco z rzędu pozostałych woluminów, jak gdyby chciała być przeze mnie zauważona.
Przecież mnie nie zje - pomyślałem niepewnie, po czym sięgnąłem po książkę i ostrożnie wysunąłem ją, zakrywając drugą ręką twarz przed niemal czarnym kurzem. Książka okazała się znacznie cięższa niż bym przypuszczał, dlatego niemal nie upuściłem jej na ziemię pod ciężarem metalowych okuć. Rozejrzałem się dookoła, ale nie widziałem nigdzie dogodnego miejsca do czytania, dlatego tylko osunąłem się do kucek i przysiadłem, opierając plecy o regał. Później pewnie będę tego żałował…
Przedramieniem zgarnąłem tłustą warstwę pyłu, po czym otworzyłem księgę na pierwszej stronie. Aż mnie zatkało, gdy zobaczyłem eleganckie chińskie pismo wyraźnie namalowane pędzelkiem maczanym w zszarzałym już nieco tuszu: „1900-1996 rok: Kronika rodzinna tom 24. Migxia Guiye, Qiao Guiye, Yongnian Guiye, Liwei Guiye”.
- Yongnian - wyszeptałem, uśmiechając się niezbyt mądrze do kartki. A więc tak prawdopodobnie miał na imię mój dziadek. Gdy tylko wypowiedziałem to słowa, książka zleciała z moich kolan na ziemię. Syknąłem zirytowany i podniosłem ją, podświadomie zostawiając otwartą tak, jak zleciała. - Da made niao! - wyszeptałem, widząc wykaligrafowane pochyłym pismem:
„ 6 marca 1967 - Qiao Guiye, głowa rodu Guiye został dziś pochowany z należnymi mu honorami. Opiekę nad rodziną, podległymi jej ludźmi, dziedzictwem oraz terenami przejmuję ja - Yongnian Guiye. […]”
- Co jest, do cholery jasnej, grane? Książka się sama otwarła tam, gdzie powinna… - nie, to przecież idiotyzm! Zbyt dużą wagę przykładam do przypadków. Postanowiłem czytać dalej.
Im bardziej zagłębiałem się w tekst, tym bardziej byłem zafascynowany, a jednocześnie przerażony tym, co czytałem. Z tekstu wynikało kilka rzeczy, których w życiu bym nie podejrzewał - po pierwsze moja rodzina od pokoleń prowadziła triadę… yakuzę… coś pośredniego między oboma. Według dość sporadycznych i zdawkowych wspominek nazywało się to Hei Megui Zhandui [chiń. Klan Czarnej Róży; przyp. aut.] i składało w większości z różnych Genusmuto. W całym swoim życiu spotkałem może piątkę zmiennokształtnych, a przed moimi oczyma widniało wspomnienie co najmniej czterech różnych gatunków, każdy reprezentowany przez kilka osób o różnych pozycjach mafijnych. Zagadką pozostawała dla mnie postać nazywana przez dziadka Mogui [chiń. demon; przyp. aut.].
Dziadek opisywał życie mafii, jak i prywatne rodziny. Z jego zapisków wynikało, że w posiadaniu Guiye były świątynia Inari Kon-Kokko, posiadłość w Meguro niedaleko świątyni, trzy mniejsze wille w okolicach Tokio, jedna gdzieś w Hokkaido, małe źródło termalne w okolicach Atari, a jej wpływy sięgały niemal całych prefektur Tokyo i Katagawy.
Sprawy w Hei Megui Zhandui zaczęły się jednak komplikować, a obszar zależny od niej kurczył się w zastraszającym tempie przez napływ nowych grup, w tym w dość dużej mierze chińskich i amerykańskich. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść.
Według zapisków dziadka w… pewnej chińskiej mafii... zastępcą bossa był człowiek nienawidzący Genusmuto całym sercem, a przy tym posiadający umiejętności rozróżniania ich od zwykłych ludzi. Namówił on pokojowo nastawionego do tej pory bossa, by zerwać porozumienie miedzy triadami i zaatakować Hei Megui Zhandui. Niczego niespodziewający się Genusmuto nawet się nie bronili zbytnio, gdy w środku nocy zostali zaatakowani. Zabito praktycznie wszystkich z małymi wyjątkami ludzi, którym udało się uciec lub przebywali wtedy gdzie indziej. Na pogrom wystarczyła jedna noc - 28-29 kwietnia roku 2001.
Czułem się zdruzgotany. Wszystko… wszystko, w co wierzyłem legło w gruzach. Całe moje życie było jedną wielką mistyfikacją, jakimś czarnym kleksem pierdolniętym przez chorego psychicznie bożka gdzieś tam w scenariuszu komedii - zwykły element komiczny niewysokich lotów. A reszta tej zgrai z popcornem w dziobie przyglądała się, dowcipkując sobie i zastanawiając się, kiedy wreszcie się zorientuję, jaka była prawda.
- Zgaduję, że wreszcie wiesz, o co pytać - usłyszałem obok siebie kobiecy głos i uniosłem wzrok. Obok mnie stała z założonymi rękoma Xin’ai.
- Chyba aż za dobrze - odpowiedziałem w końcu łamiącym się głosem.
- Może przejdziemy w bardziej odpowiednie do takich rozmów miejsce, co? - zaproponowała, a jej poważne, głębokie oczy w jakiś dziwny sposób mówiły mi, że wie dobrze, co właśnie przeczytałem i ile to dla mnie znaczy.
Przez chwilę panowała między nami cisza, przez którą Xin’ai przyglądała mi się badawczo. W końcu westchnęła i wstała do wtóru skrzypiącego harowania nóg drewnianego krzesła o kamienną posadzkę. Byliśmy w małej salce zawalonej leżącymi bez ładu książkami. Niemal przy każdym większym ruchu można było strącić, przewrócić, bądź nadepnąć jakiś tom, a wtedy po całym pomieszczeniu rozchodziła się stęchła woń kurzu i zgnilizny, przez którą już nawet mole nie potrafiły się przegryźć. Naprawdę nie rozumiałem, jak można było taką graciarnię nazywać „gabinetem”.
- To co, masz jeszcze jakieś pytania? - odezwała się w końcu kobieta, kładąc dwa palce na ziemi w doniczce z przywiędniętym filodendronem.
- Tylko jedno - odpowiedziałem po chwili namysłu. - Czym jesteś?
- Nie ładnie tak zapominać, co? Przecież ci już się przedstawiałam, jestem Xin’ai…
- Nie o to mi chodzi - przerwałem jej znudzonym głosem. - Nie KIM jesteś, tylko CZYM - kobieta przez chwilę popatrzyła na mnie, jak gdyby zastanawiając się, czy może odpowiedzieć na to pytanie. W końcu wypuściła z siebie głośno powietrze i wyprostowała się.
- Jestem Kokko - powiedziała, a ja już miałem zaprotestować, gdy uciszyła mnie gestem ręki. - Nie Homo Vulpes, Genusmuto, tylko Kokko. Czystokrwistą.
- Chcesz powiedzieć, że… - patrzyłem na nią z niedowierzaniem. Przecież to nie mogła być prawda. Przecież…
- Jestem youkai, mogui, devil, demonem, jak ci wygodnie. Jakieś siedem wieków temu Łowcy zmietli z powierzchni ziemi większość moich pobratymców, a ja… cóż, a ja wolałam przeżyć niż „godnie umierać”. Coś jak u Machiavellego, w końcu jestem lisem - Xin’ai tylko wzruszyła ramionami, po czym wlała absurdalną ilość starej, zakisłej wody do doniczki. - Prawie jak ten kwiatek - machnęła lekceważąco ręką w stronę filodendrona. - Za stara na śmierć, ale w permanentnych stanie przedagonalnym. Nie byłam już na powierzchni od tak dawna, ze wątpię, by to jeszcze było możliwe kiedykolwiek. Nie, żeby mi tu było źle, mam pełno książek, sufit nad głową, nawet w środku zimy temperatura utrzymuje się koło dwudziestu stopni, a jak się zna Memoriae to można dojść do wody, czy ziół, więc na głód nie narzekam. Czego jeszcze więcej można chcieć? - wydawało się, że kobieta chce coś jeszcze powiedzieć, dlatego cierpliwie czekałem na obrót wypadków. Dla mnie słowa Xin’ai były absurdalne. Gdzie jakakolwiek wolność, swoboda, przyjemność z obcowania z innymi… Za dzieciaka bawiłem się, że jestem starym demonem i mam kilkaset lat. Teraz zaczynałem wątpić, by był to przywilej, a nie kiepski element komiczny o charakterze klątwy.
- Nigdy nie chciałaś tego skończyć? - nie wytrzymałem w końcu i przerwałem milczenie.
- Mówisz o śmierci? Tak, rozważałam kilka razy takie rozwiązanie, ale i tak nie miałam jak. Wiesz, jak ktoś jest z założenia nieśmiertelny, to nożem do papieru raczej sobie poważnej krzywdy nie zrobi. Ale nie zagaduj mnie, powinieneś już się stąd wynosić. I to jak najszybciej.
- D-dlaczego? - spytałem, skołowany nagłą zmianą tematu. Jeszcze chwilę temu nie przypuszczałbym, że kobiecie przeszkadza moje towarzystwo.
- Czy to nie oczywiste? - prychnęła wzgardliwie. - Memoriae nie należy do świata ludzi, ma swoją własną czasoprzestrzeń. Nie zdziwiłabym się, gdyby na górze minął już rok, czy dwa i wszyscy dawno sobie dali spokój z szukaniem cię. Albo parę sekund, zależy od humoru wymiaru. Wracaj na górę i radzę ci dobrze przemyśleć, co chcesz dalej robić - stwierdziła, po czym zniknęła niemal równie szybko, co za pierwszym razem.
Długim krokiem przechodziłem z kładki na kładkę, starając się za wszelką cenę nie zamoczyć butów. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że po kontakcie podeszew z otwartą wodą przez najbliższy tydzień prowadziłbym nierówną walkę o zachowanie kształtu i wytrzymałości swoich ulubionych trampek.
Xin’ai miała rację, nie powinienem się zbytnio unosić dumą rodową i ryzykować własnej skóry. Może i bohaterowie umierają piękną śmiercią, ale to tchórze i oportuniści żyją długo i szczęśliwie. Ale z drugiej strony moje serce rwało się do pomszczenia tak bezsensownej i brutalnej śmierci, jaką poniosło wielu moich przodków. Dziadek, jego matka, piątka kuzynów, niemal cała Hei Megui Zhandui. A potem i ojciec, jeśli wierzyć niejasnym zapiskom z lat ubiegłych i przypuszczeniom Xin’ai. A wszystko przez… Uch, jak oni mogli?! Doprawdy, jeszcze pożałują igrania z kitsunebi! [jap. lisie ognie - według mitologii japońskiej lisy władały błędnymi ognikami, czyli właśnie kitsunebi. Powyższe zdanie jest grą słów odwołującą się do często powielanego współcześnie obrazu kitsunebi jako zwykłego ognia o błękitnych płomieniach; przyp. aut.]
Zeskoczyłem z ostatniej kładki na suchy ląd i skierowałem się do budynku, w którym spodziewałem się zastać Horacio. Miałem ochotę jak najszybciej… Nie! Hei, do cholery jasnej, uspokój się! Nie pamiętasz, co obiecałeś Xin’ai?! Przystanąłem na chwilę, by wziąć głęboki wdech. Nieco chłodne, czyste powietrze rozeszło się po moim organizmie aż do płuc, a z wydechem niemal fizycznie poczułem, jak wypływa ze mnie nadmiar złych emocji. Nie powinienem działać zbyt pochopnie, jestem lisem, a nie lwem.
- K-kokko-sama! - natknąłem się na jedną z mniszek, kobietę w średnim wieku z pierwszymi oznakami ofensywy czasu na organizm ludzki. - Wszyscy pana szukają, Horacio-sama jest wściekła. Co się z panem…
- Nie teraz - przerwałem jej gestem ręki. - Gdzie jest Horacio, muszę z nią porozmawiać.
- W swoim pokoju, ale lepiej nie…
- Dzięki - kiwnąłem kobiecie głową i już chciałem odejść, gdy przez głowę przeleciała mi jeszcze jedna myśl. - Który dzisiaj jest?
- To pan nie wie? Dwudziesty ósmy, poniedziałek.
- Czyli nie było mnie dwa dni, tak?
- Tak, ale… - nie dałem dokończyć kobiecie. Dwa dni, co… nie aż tak źle trafiłem.
Bez zastanowienia wszedłem do pokoju Horacio, starając się jak najlepiej zignorować szepty mnichów i ukradkowe spojrzenia. Nie cierpiałem znajdować się w centrum uwagi, rzadko kiedy kończyło się to dla mnie dobrze, jednak nie mogłem teraz uniknąć zainteresowania mną. Gdy tylko przekroczyłem próg, napotkałem spojrzenie Horacio. Powiedzieć, że była wściekła byłoby jak powiedzieć, że menel z pustostanu nie jest milionerem.
- No nareszcie jaśniepan raczył nas odwiedzić! Cóż to się stało, że majestat uświęcił nasz dzień swym nagłym objawieniem?! - wrzasnęła, a ja mimowolnie niemal skuliłem po sobie uszy. Dwójka towarzyszących jej mnichów popatrzyła na siebie z przestrachem i wstała, by zniknąć w parę sekund za bocznymi drzwiami pokoju i znaleźć się jak najszybciej jak najdalej. - Czy ty sobie, wyobrażasz, że…
- Cisza! - wrzasnąłem, starając się ją przekrzyczeć. Wiedziałem, że jeśli tego nie zrobię, skończy się awanturą na temat mojej nieodpowiedzialności i nawet nie będę miał szans poruszyć tego tematu, z którym tu przyszedłem. Niemniej jednak nawet ja się dziwiłem swojej odwagi. - Teraz ja mówię, a ty milczysz - dodałem twardo. Kobieta umilkła, a w jej oczach przez chwilę zauważyłem po raz pierwszy szacunek. A przynajmniej w to chciałem wierzyć. - Jak śmiałaś zataić przede mną, co się stało dwadzieścia lat temu? Dobrze wiedziałaś, kim byli moi przodkowie i jak umarli, i nawet nie zająknęłaś się. Myślałaś, że się nie dowiem, co jest grane? Albo nie, wiem!, ostatnio ci się nudziło, więc stwierdziłaś, że oglądanie, jak szczyl niszczy honor przodków będzie ciekawą formą rozrywki, nie? Cisza, teraz ja mówię! - krzyknąłem ponownie, gdy kobieta otwarła usta i chciała coś odpowiedzieć. - Jeśli myślałaś, że zostawię to bez konsekwencji tylko dlatego, że jesteś zwierzchniczką Inari Kon-kokko, to się mylisz, i to grubo. Na razie zastanowię się, co zrobić, ale jeśli jeszcze raz się dowiem, że zataiłaś przede mną jakieś ważne kwestie lub mnie okłamałaś, to osobiście zrobię ci herbatkę z rącznika [rącznik pospolity - Ricinus Communis L. - główna roślina produkująca rycynę, śmiertelną truciznę; przyp. aut.] - ostatnie słowa niemal wysyczałem. - Rozumiemy się?
- Tak - westchnęła w końcu kobieta, ale widziałem po niej, że zgodziła się jedynie dla świętego spokoju.
- Rozumiemy się? - powtórzyłem z mocą przez zęby.
- Tak jest, Kokko-sama - tym razem była szczera odpowiedź.
Uklęknąłem i pociągnąłem za dywan, chcąc go odsunąć. Sam nie wierzyłem, że cokolwiek znajdę.
- O cholera - wyszeptałem sam do siebie, widząc w drewnianej podłodze wyraźne „rysy” tworzące równy kwadrat. Przejechałem opuszkami po jej krawędzi, aż w końcu odnalazłem miejsce, gdzie wgłębienie było większe niż gdzie indziej i wsunąłem w nie palce, po czym pociągnąłem mocno w górę. Moim oczom ukazała się wykuta skrytka, a w niej lakowe pudełko. Wyciągnąłem je, siadając wygodnie na podwiniętych nogach, po czym ostrożnie otworzyłem. Jak powiedziała mi Xin’ai, w środku znajdowała się długa, cienka igła i czarna kulka o niezbyt regularnym kształcie i jakiś dwóch centymetrach średnicy w najszerszym obwodzie.
Wziąłem do ręki igłę i przyjrzałem się jej. Nawet bez sprawdzania widziałem, że jest naprawdę ostra i bez trudu przebije ludzką skórę prawie bez wiedzy „ofiary” o tym. Sama część przeznaczona do kłucia była nie dłuższa jak dwa centymetry, ale razem z chropowatym, grubym na szerokość patyczka higienicznego trzonkiem do trzymania była nieco dłuższa od mojej dłoni.
Spróbowałem nakłuć igłą kulkę. Początkowo napotkałem na bardzo silny opór, prawie jakbym chciał przekłuć drewno, jednak w pewnym momencie igła niemal wpadła w płynną zawartość, a na powierzchni bryłki pojawiła się czarna, gęsta kropla.
- Ja pier… to wszystko prawda - wyszeptałem sam do siebie i podekscytowany przeszedłem do lustra i przez chwilę walczyłem z emocjami, żeby jak najbardziej wygładzić skórę twarzy. W końcu wykonałem pierwsze ukłucie, tuż pod prawym okiem.
Niemal krzyknąłem z bólu, sam się dziwiąc swojej reakcji. Natychmiast wysunąłem igłę, mrużąc oko i przyjrzałem się efektowi w lustrze. Spod rzęs ledwie dostrzegalna była mała, nieco rozmyta, czarna kropeczka. Wziąłem głęboki wdech i otworzyłem oko, po czym wsunąłem igłę w szparkę w kulce, mocząc koniec w płynie.
Następny raz już nie był aż tak bolesny. Może i dlatego, że tym razem, pomny na poprzedni raz, zrobiłem do delikatniej i płycej. Czułem wciskaną siłą obcą substancję, ale dość szybko stało się to nieprzyjemnym, acz znośnym uczuciem mrowienia, a nie bólem. Może po prostu się wyrabiałem. Po jakiejś godzinie było już po wszystkim, a ja, ciągle mrugając i walcząc z przemożną chęcią przetarcia prawego oka przyglądałem się tatuażowi czarnej łapki, jaki nosili kiedyś wszyscy mężczyźni z rodu Kokko. A przynajmniej tak twierdziła Xin’ai, a ja nie miałem powodu, by jej nie ufać.
Odczekałem chwilę, aż poczułem cieniutką warstwę skorupy pod okiem, a następnie uczucie gorąca przeszło w chłód. Poszedłem do łazienki, by zmyć pozostałości po zabiegu. Według opowieści kobiety substancja, z której przygotowany był niegdyś dla mojego ojca pigment natychmiast wchłania się w komórki, tworząc niezmywalną, niezwykle trwałą strukturę opracowaną wieki temu jeszcze przez demony Kokko do znaczenia ciał swoich potomków. Gdy wreszcie pozbyłem się nadmiaru tuszu i wytarłem ostrożnie jednorazowym ręcznikiem tatuaż, westchnąłem z ulgi. Zerknąłem z duże, łazienkowe lustro zawieszone nad umywalką i uśmiechnąłem się sam do siebie. Rysunek nie był bardzo krzykliwy, ale zdecydowanie przełamywał mdły do tej pory wygląd nutką indywidualizmu i ekstrawagancji.
- Nie ma już odwrotu, co? - spytałem swojego odbicia w lustrze, ale nie wydawało się ono być zbyt rozmowne.
Gdy wróciłem do pokoju, zastałem w nim Soujirou, przeglądającego coś w szafie efektami moich badań.
- Czegoś konkretnego szukasz? - zagadnąłem, opierając się biodrem o ścianę.
- Tak, czegoś, co by pomogło cię zna… Hei! - mężczyzna dopiero po chwili zorientował się, czyj głos słyszy. Był naprawdę uroczy. - Matko jedyna, Hei, gdzieś ty był? Nawet nie wiesz, jak się o ciebie martwiłem!... to jest tatuaż?
- Łaziłem tu i tam, przemyślałem parę spraw i tak wyszło. Wiesz, coś jak podróż w głąb siebie, tylko jeszcze połączona z podróżą w głąb lasu - przygryzłem figlarnie język i wywróciłem oczyma. Soujiro podszedł do mnie i… przyciągnął mocno do siebie, przytulając tak, jak gdyby chciał mnie wchłonąć w siebie. Nie jak brat, nie jak przyjaciel. Jak kochanek.
Zgłupiałem.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Powoli zbliżamy się do końca serii... a właściwie to dość szybko, bo czeka nas jedynie ostatni rozdział fabularny i epilog. Jeśli ktoś się zastanawia, co będzie potem, to właśnie teraz mam zamiar to pokrótce wyjaśnić, żeby uniknąć nieporozumień: kończymy dokładnie 29.05, a kolejna seria rozpocznie się 18 lub 25.06 (w sobotę) i będzie kontynuacją tego, co mamy obecnie. Seria pierwsza odbywa się pod hasłem życia i snu(łac. somnium), w drugiej słowami kluczowymi będą historia i bitwa (łac. proelium). Co mogę jeszcze powiedzieć, żeby zbyt dużo nie zdradzić... Oczekujcie rozwiązania kwestii zdrady Hei'a i tajemniczej Gwiazdy Śmierci, za to pojawią się dwa nowe wątki napędzające całą fabułę.
Oczywiście pomiędzy seriami nie będzie czarnej dziury, ale dokładny harmonogram prac remontowych i różnych tekstów opublikuję dopiero po Epilogu, bo muszę go jeszcze dopracować ze swoimi "asystentkami logistyczno-piszczącymi". Na pewno będę chciała zmienić szablon, powstawiać trochę materiałów dodatkowych o bohaterach, itp. Jestem również otwarta na Wasze propozycje postów tematycznych, zmian w podstronach, nowych gadżetów, czy co Wam tam jeszcze do głowy przyjdzie.
I właśnie w związku z tym ogłaszam nabór pytań do FAQ. Każdy może zadać 3 pytania dotyczące fabuły, bloga, spraw ogólnych, czy czego tam, umieszczając je w komentarzu w zakładce "O Nigrum Cor". Postaram się odpowiedzieć na wszystkie, chociaż nie ukrywam, że jeżeli odpowiedź będzie zbytnio ingerować w moje plany i skończyłaby się spoilerem, to je "dystyngowanie pominę".
I ostatnia sprawa - ogłaszam przetarg na nazwanie mojej nowej samiczki bojownika. Niestety musicie sobie wyobrazić ją, gdyż mój tablet robi gorsze zdjęcia niż aparat słuchowy. Jest to samiczka w typie halfmoon-rosetail o bardzo długich płetwach (podejrzewam, że krzyżówka z double tail, ale ogon ma pojedynczy), kolor ciemnoniebieski z akcentami czerwonymi typu wild. Imię musi być zbudowane według szablonu _i_a, gdyż tak nazywa się 5 pozostałych pań (alfa Kira, Mila, Shiva, Nita i Vina). Najlepsza propozycja stanie się imieniem rybki, a jej autor może liczyć na nieśmiertelną sławę chrzestnego/chrzestnej maskotki bloga. PS. Małe Piździelstwo (nazwa tymczasowa) od wczorajszego wieczoru po oberwaniu od której z wkurzonych pań zabunktowała się w korzeniu ceramicznym i nie chce nawet piskorków wpuścić do środka.
Witaj,
OdpowiedzUsuńDzisiaj przybywam, aby poinformować Ciebie o nominacji Nigrum Cor do tego całego LBA (nie pytaj, sam nie wiem o co dokładnie chodzi).
Mam nadzieję, że skorzystasz :)
Szczegóły u mnie.
Pozdrawiam
Jak ja lubię, jak ktoś coś ode mnie chce i nawet nie napisze, gdzie potem mam szukać... Ludzie, ja mam bardzo ciężkozaskakującą pamięć poza matematyką!
UsuńO matko, ale jestem do tyłu. Przepraszam, że mnie nie było...właśnie teraz zabieram się za moje zaległości ;)
OdpowiedzUsuńStrasznie dużo się tutaj działo, jestem zaskoczona :)
Nie ma problemu, miło mi, że wróciłaś ;D
UsuńNo wiesz, tyle, co zwykle, tylko jeszcze z przerwą.