Zakładki

niedziela, 6 marca 2016

Somnium III


- Hei-kun, co robisz w sobotę wieczorem? - naprawdę niepojętym było dla mnie, dlaczego ludzie obojga płci i z zakresu wieku od lat sześciu do ponad sześćdziesięciu lgnęli do mnie niczym wiedzeni jakimś nadzwyczaj mocnym magnesem. Zazwyczaj próba odczepienia takiego pasożytniczego wagonu w nad wyraz perfidny sposób potwierdzała moją teorię magnesu neodymowego. Spojrzałem leniwym wzrokiem na stojącą nad moją ławką blondynkę Yuumi. Mimo obowiązkowego mundurka jej wygląd daleki był od formalnej elegancji, a moim najskrytszym marzeniem było dowiedzenie się, jakim cudem udało jej się przekonać wychowawcę, by mogła nosić pończochy na szelkach. Poza tym, nie przypominałem sobie, bym widział ją kiedykolwiek nieumalowaną i bez tony żelastwa w każdym możliwym miejscu.
- Obawiam się, że jestem już umówiony - uśmiechnąłem się przepraszająco. Po co ja w ogóle odgrywam tą szopkę uprzejmego, lubianego ucznia… żenada. Przez chwilę zerknąłem na kartkę maltretowaną przeze od kilku minut przypadkowymi rysunkami o niezbyt wygórowanej treści i machnąłem na niej kilka znaczków. - Sama rozumiesz, Kino-chan ma problemy z matematyką i poprosiła mnie o pomoc. Wybacz.
- A, tak… jasne - dziewczyna nawet nie ukrywała zawodu. Oczywiście twierdzenie, że miałem kogokolwiek czegokolwiek uczyć było opowieścią z mchu i paproci, jednak doskonale wiedziałem, że dealer koordynator zdąży przekazać rzeczonej dziewczynie, co i gdzie ma robić przez cały sobotni dzień zanim Yuumi skonfrontuje swoją wiedzę z rzeczywistością. - Nawet wieczór? Wiesz, udało mi się zdobyć bilety na premierę „Kakera II”, bo mój tatuś robi w biznesie filmowym i…
- Wybacz, Yuumi. Niestety skończymy pewnie późno, a nie chciałbym kazać ci czekać - wstałem i uśmiechnąłem się znacząco. - Ostatecznie to niekulturalne z mojej strony narażać damę na uszczerbek, choćby tylko godności - stwierdziłem, wsuwając kartkę do kieszeni i wyszedłem z klasy. Przeszedłem zatłoczonym, rozwrzeszczanym korytarzem aż pod pokój nauczycielski i zapukałem delikatnie, a gdy nie otrzymałem odpowiedzi, drugi raz mocniej. W końcu drzwi się otwarły i w przejściu stanęła stara, znienawidzona chyba nawet przez pozostałych nauczycieli anglistka.
- Och, widzę, że pan Tsukigami wreszcie zagościł w naszych skromnych progach - stwierdziła z przekąsem. Kątem oka udało mi się dostrzec, że w pokoju za nią siedzi co najmniej dwóch innych nauczycieli, za to brakowało potrzebnego mi w tej chwili młodego chemika. - Niestety, depesza nie dotarła na czas i nie przygotowaliśmy czerwonego dywanu i orkiestry, to się już nie powtórzy.
- Daj spokój, Kunimi-san. Hei na pewno miał jakiś ważny powód, żeby się spóźnić, prawda? - spytał z wnętrza pojednawczo mój matematyk. Był to chyba jedyny nauczyciel, o którym mogłem szczerze i bez cienia ironii powiedzieć, że go naprawdę lubiłem. Inna sprawa, że większość mojej klasy nawet nie siliła się na zrozumienie, o czym mówi, czego efektem była jedna z najgorszych średnich z egzaminów w całej szkole. Jakim idiotą trzeba być, żeby nie rozumieć podstaw teorii mnogości [dział matematyki zajmujący się zbiorami, głównie w aspekcie działań na zbiorach, liczności i mocy tychże oraz innych nieanalitycznych właściwości; przyp. aut.] pozostawało dla mnie zagadką nie do rozwiązania.
- Ależ oczywiście, że tak - uśmiechnąłem się szeroko w przepraszającym geście. - Po drodze spotkałem pewną starszą panią, która miała problemy z chodzeniem, a niosła ze sobą jeszcze ciężkie zakupy. Chciałem jej tylko pomóc dojść do domu i wrócić, ale nie udało mi się odmówić kulturalnie poczęstunku herbatą, więc trochę się to przeciągnęło. Obiecuję, że szybko nadrobię zaległości.
- Oh, so you think that a stranger adult is just as important as your precious teacher, don’t you? - naprawdę musimy się w to bawić za każdym razem… Może i w podstawówce miało sens, żeby „poniżać” nieobecnych uczniów pytaniem w języku, którego nie znali, ale teraz? W dobie komputerów i smartfonów przyklejonych każdemu do ręki?
- Well, as for me the question is not who’s more important but who’ll gain more from my action. And that’s undisputable for anyone that consider noblesse oblige as valid [pozwolę sobie założyć, że każdy albo zrozumiał rozmowę, bądź też wrzuci ją w Google translate z dość dobrym skutkiem; noblesse oblige to francuska doktryna "szlachectwo zobowiązuje"; przyp. aut.]- odpowiedziałem z uśmiechem i wyminąłem kobietę, przeciskając się z gracją w drzwiach.
- Haruko-sensei prosił mnie o przyniesienie mu pewnych dokumentów, które zostawił na swoim biurku, mogę? - spytałem, zerkając na matematyka. Ten tylko gestem ręki przyzwolił mi na to i wrócił do swoich zajęć. Podszedłem do zaopatrzonego w laptop i segregatory stolika, po czym otworzyłem dolną szafkę. Na górnej półce stał ciężki, metalowy kuferek opisany „laboratory material”. Położyłem obok niego złożoną na pół kartkę w kratkę, po czym udałem, że przeglądam białe teczki na niższej półce i wziąłem przypadkowo wybraną ze środka stosu. Wszystkie i tak zawierały w sobie jedynie kilkanaście czystych kartek ksero lub źle wydrukowane sprawdziany, więc brak jakiejkolwiek nie stanowił żadnego problemu. Zamknąłem szafkę, skłoniłem się formalnie nauczycielom i wyszedłem, wracając z powrotem do klasy, gdzie miał się za chwilę pojawić chemik.
Gdy wszedłem do klasy, nauczyciel właśnie kładł dziennik na podium. Podszedłem do biurka i położyłem aktówkę, po czym skinąłem znacząco, a ten odwzajemnił mój gest. Zadowolony odszedłem na miejsce i usiadłem, z rozbawieniem zauważając, że na ławce leżał kolorowy bilet kinowy z wydrukowanym dużym napisem „KAKERA II”. Doprawdy, pewni ludzie nie posiadają podstawowego instynktu mówiącego, gdzie są chciani, a gdzie nie.
Zajęcia przebiegały spokojnie bez mojego większego zaangażowania w nie. Szczerze mówiąc, nawet do końca nie byłem pewny, co aktualnie przerabiamy. Coś o wodorotlenkach? Mniejsza z tym, i tak poziom jest tak żenująco niski, że przewertowanie podręcznika zapewniłoby mi dobrą ocenę nawet, gdybym musiał rzeczywiście przejmować się egzaminem z tego przedmiotu. Oczywistym dla mnie było, że Haruko nie będzie robił najmniejszych problemów, jeśli tylko ma w planach zachować swój wygodny stołek i bezpieczną posadkę rejonowego. Brakowało pięciu minut do zakończenia lekcji, gdy zerknąłem leniwym wzrokiem na zapiski na tablicy. Było na niej rozpisane do niemożliwości zadanie wymagające do policzenia krótkiego wzoru w dwóch linijkach. My zawsze mieliśmy tak debilny poziom, czy to Chue była wyjątkowo dobrą nauczycielką? No nic, kiedy wreszcie ten dzwonek…?
Gdy wszyscy już wyszli, powoli wstałem z krzesełka i jednym ruchem zgarnąłem wszystko do torby, po czym założyłem ją sobie na ramię i wyszedłem z klasy. Nie spieszyło mi się do domu, to było pewne. Bocznymi drzwiami przeszedłem na boisko szkolne i udałem się na skraj lasku do „budy”, w której już od ponad tygodnia leczył się kos ze złamanym skrzydłem i częściowo zmiażdżonym dziobem. Czasami nie mogłem się nadziwić, jakim trzeba być ignorantem i skurwysynem, żeby uszkodzić delikatne ciało zwierzęcia, a potem bez najmniejszych skrupułów zostawić je na powolne zdychanie. Już większym aktem miłosierdzia byłoby dobić, żeby oszczędzić cierpienia i śmierci głodowej.
Ptak od razu mnie rozpoznał i podskoczył wesoło, gdy tylko odsłoniłem szmatę przewieszoną przed przednią ścianką prowizorycznego, ale na szczęście wciąż stabilnego lokum. Uśmiechnąłem się lekko i wyciągnąłem dłoń, żeby wszedł na nią i mógł chociaż na chwilę podelektować się późnowiosennym słońcem. Usiadłem z nogami podgiętymi przed sobą i przełożyłem sobie kosa na kolano, żeby móc zbadać jego obrażenia. Z dziobem nie za bardzo mogłem cokolwiek zrobić poza pilnowaniem, by nie wdała się w niego żadna infekcja, ale skrzydło było do zupełnego odratowania.
Ostrożnym ruchem odsupłałem koniec bandaża i zwinąłem go z ptaka, żeby obejrzeć postępy w leczeniu. Przyłożyłem palec w oczekiwaniu na reakcję. Zwierzę było spokojne i nie wykazywało większych oznak bólu, dlatego przeszedłem do dalszej części badania. Wyraźnie czułem, że drobniejsze nadłamania były w zasadzie już zrośnięte, a i te całkowite złamania powoli zaczynały się regenerować bez większego problemu. Kończyłem właśnie sprawdzanie i miałem zamiar zabandażować uraz ponownie, gdy kos wyrwał się gwałtownie z ostrzegawczym piskiem. W ostatniej chwili zdążyłem go wypuścić, a potem złapać tak, żeby nie trzasnął o ziemię niewyleczoną częścią ciała, po czym spojrzałem w stronę źródła strachu zwierzęcia.
Co do…? W moją stronę szedł wyraźnie rozluźniony „Tasuku-sama” z lekkim uśmiechem na twarzy.
- Czyli dla zwierząt potrafisz być delikatny, a dla ludzi nie? - zagadnął, jak gdyby jego obecność w mojej szkole, a zwłaszcza tej zapuszczonej części ogrodu, była czymś naturalnym.
- Jestem delikatny dla tych, którzy na to zasługują - odpowiedziałem, głaszcząc uspokajająco ptaka. - A teraz z łaski swojej krok w tył, bo nie mam ochoty na leczenie ponownie pootwieranych złamań. A najlepiej to w ogóle wracaj do mojej ukochanej mamusi i jej nowej wielkiej miłości życia - prychnąłem, a kos zagwizdał niepewnie, wyczuwając moją zmianę nastroju. Delikatnie podrapałem go przy połączenie głowy z szyją i się rozluźnił. Sięgnąłem po bandaż i zabrałem się za usztywnianie skrzydła, starając się za wszelką cenę nie zwracać uwagi na przyglądającego mi się z jakąś dziwną miną mężczyznę. Gdy skończyłem, przeniosłem ptaka na swoją dłoń, a potem włożyłem go do jego mieszkania. Sięgnąłem do torby i wyciągnąłem z niej mieszankę ziaren, jagód i sparzonego węgorza. Przedziurawiłem woreczek, wyłożyłem karmę na spodek zrobiony z pokrywki, pogłaskałem czule zadowolone zwierzę i przesłoniłem mu wejście, po czym odwróciłem się w stronę wciąż czekającego aktora.
- Więc? - spytałem oschle. Nie miałem ochoty na długie pogaduchy z „dobrym dorosłym” bez względu na jego intencje. Zawsze kończyło się mową moralizatorską o wielkich ideałach, które nigdy nie zakładały istnienia jakiegokolwiek czynników zewnętrznych. A już szantażów, zdrad i zorganizowanych grup przestępczych najmniej.
- Wyluzuj, nie przyszedłem cię zjeść - zaśmiał się lekko mężczyzna. Mógł mi wierzyć, że była to ostatnia rzecz, jakiej bym się obawiał z jego strony. - Przyszedłem porozmawiać na spokojnie ze swoim przyszłym braciszkiem. Wczorajszy dzień był dość nerwowy, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy się dzisiaj poznali chociaż trochę, prawda? - Uwaga, tłumaczę na japoński klasyczny: „Ty grzdylu mały, mamy gdzieś, co sobie myślisz i albo się podporządkujesz, albo spierdalaj na bambus prostować banany”. Oczywiście pierwsza wersja bardziej pasuje słownikowo do powszechnie szanowanego obywatela, ale kto myśli, że słowa zawsze odpowiadają treści, ten jest albo idiotą, albo hipokrytą. Albo i jednym i drugim.
Prychnąłem z niesmakiem. Jeśli jakiegoś gatunku ludzi nie cierpiałem najbardziej, to byli to ludzie na tyle zmanieryzowani, że swój egoizm przedstawiali jako zainteresowanie innymi i altruizm.
- Myślałem, że wyraziłem się wczoraj dostatecznie wyraźnie. Jeśli chcecie się bawić w dom, to róbcie to beze mnie, jeśli liczycie na happy end - syknąłem zniecierpliwiony. Dlaczego do cholery ja się w ogóle muszę tłumaczyć…
- Twoja matka się o ciebie martwi. Dlaczego nie możesz z nią porozmawiać? Na pewno da się znaleźć jakieś porozumie…
- Dosyć! - wrzasnąłem, zaciskając dłonie w pięści. Modliłem się, żeby resztki samokontroli zapobiegły wysunięciu się lisich uszu. Tego by mi jeszcze tylko brakowało. - Nie chwaliła ci się mamusia, jakiego ma złego synka? To ja się pochwalę, żebyś się nie czuł niedoinformowany - syknąłem, zerkając ukradkiem na dłoń. Paznokcie były długie, jak na męskie, ale w dalszym ciągu zupełnie ludzkie. - Jestem chemikiem mafii, opracowuję dragi, którymi potem trujemy połowę Tokio, ciągnąc z tego niezły szmal. No, ale ty chyba powinieneś wiedzieć, od kogo pochodzi twój towar, co? - spytałem, przejeżdżając palcami po policzku mężczyzny bardziej w geście ostrzegawczym, jak intymnym. Irytował mnie każdym ułamkiem swojego ciała. Był przystojny, szanowany, doceniany, taki… właściwy. Przeczył całemu mojemu życiu i tak ciężko wywalczonej stabilnej pozycji. Mogłem się założyć o wszystko, co tylko by mi zaproponowano, że jego kochający tatuś lekarz opłacił mu prywatnego nauczyciela śpiewu i języka francuskiego, a potem posłał do filmówki, gdzie pilnował, żeby nie zabrakło mu materiałów, czy pieniędzy potrzebnych do ukończenia szkoły z wyróżnieniem. Widziałem to wszystko w jego postawie - wyprostowanych ramionach, pewnym kroku, spokojnych oczach i wiecznie przyklejonym uśmiechu misjonarza dającego butelkę wody murzyńskiej wiosce w przeświadczeniu, że te 2 litry zbawią cały świat. Najbardziej z tego wszystkiego irytowało mnie poczucie prawości i wyższości nad „degeneratami” takimi jak ja. Z drugiej strony, było mi go nawet żal. Zamknięty w złotej klateczce jasnej strony miasta, pielęgnował w sobie poczucie wolności, żeby przypadkiem nie dojść do zbyt daleko idących wniosków.
Popatrzyłem z agresją w oczach na stojącego przede mną mężczyznę, wydawał się coś analizować. Ostatecznie westchnął głęboko.
- Jesteś dorosły, wiesz co robisz - stwierdził zdecydowanie ostrożniej niż wcześniej, a ja zacząłem się zastanawiać, ile czasu zajęłoby mi zupełne złamania go i pozbawienie tego mądrego uśmieszku. Powoli udawać, że pod wpływem oświeconej myśli zmieniam się i „wychodzę na dobrą ścieżkę”, a potem pociągnąć za sobą wprost w jądro ciemności. Może nawet byłby wtedy z niego dobry podwładny: dość przystojny, by kontrolować kobiety, potrafiący używać gładkich słów, a przede wszystkim, uzależniony od tego, co mu podsunę w kieliszku wina. - Pozwól mi się chociaż zabrać na kawę i ciastko. Obiecuj, że nie będę poruszał tematów, które ci nie będą pasować - czy on jest głupi, czy po prostu trafiłem na jakiegoś pieprzonego masochistę?
- Nie odpierdolisz się, dopóki się zgodzę, co? - prychnąłem ze śmiechem i założyłem torbę na ramię. - W takim razie jedziemy do Lan se Maotouying, podają tam moją ulubioną herbatę - stwierdziłem autorytarnie i udałem się na parking.


Czerwone, sportowe Mitsubishi zaparkowało na prawie pustym placu przed stylizowaną na chińskie pawilony promenadą handlową. Podczas jazdy wreszcie się dowiedziałem, jak dokładnie miał na imię mój towarzysz - Soujirou Honami - i rzeczywiście grał w „Kakera” i oczekującym premiery „Kakera II”, jak również kilku innych filmach w mniej znaczących rolach, a wcześniej uczęszczał do UTokyo na wydziale pedagogicznym. Prorok jaki, czy co…
- To gdzie teraz? - spytał Soujirou, otwierając przede mną drzwi samochodu. Przez ułamek sekundy poczułem się tak, jak gdybym to ja był w tym duecie ofiarą, którą trzeba zauroczyć, ale szybko pozbyłem się tej myśli. Nie z takimi sobie radziłem.
- Trzeci od lewej - odpowiedziałem wyniośle, wysiadając. Po drodze do kawiarni podjechaliśmy pod mój dom, dzięki czemu miałem teraz na sobie długą, czarną bluzkę, obcisłe spodnie, sięgające połowy łydek trampki oraz błękitny szal użyty w charakterze paska do spodni. Trochę nie podobało mi się, że na paznokciach z dość daleka widoczne już były odpryski i braki w cyrkoniach, ale nie mogłem na to poradzić w tak krótkim czasie.
W Lan se Maotouying było pusto jeśli nie liczyć nieco starszego ode mnie barmana oraz dwójki mężczyzn w średnim wieku przy stoliku zastawionym półmiskiem z udkami z kurczaka i trzema dzbankami z różną zawartością. Młody Chińczyk od razu skinął mi głową, dlatego nie martwiłem się zamówieniem, tylko usiadłem przy dwuosobowym stoliku w kącie sali.
- Myślałem, że chcesz coś do picia - stwierdził ze zdziwieniem Soujirou odsuwając sobie drugie krzesło.
- Bo chcę - wzruszyłem ramionami. - Chyba mówiłem, że tu często bywam, prawda? Mam tylko nadzieję, że Jyuuro widział twój samochód i nie sięgnie po whiskey, bo tego byśmy oboje nie chcieli, prawda? - spytałem, kładąc podbródek na zaplecionych dłoniach.
- Widziałem, widziałem. Zresztą kiedy ty ostatni raz tutaj byłeś z kimś, kto ci nie szoferuje - zażartował chłopak, stawiając przede mną filiżankę z chłodną herbatą o hipnotyzująco szkarłatnej barwie, a przed mężczyzną filiżankę kawy z ekspresu. - Nie sądziłem tylko, że zejdziesz na taką młodzież - stwierdził zalotnie i oparł się udem o oparcie mojego krzesła. - Tak w ogóle to jestem Jyuuro. Mam nadzieję, że wiesz, że ten tu zmienia mężczyzn częściej jak bieliznę. Zwłaszcza, jeśli są kiepscy w łóżku albo im się skończy kasa - Jyuuro roześmiał się, cmoknął mnie w policzek pokazowo i odszedł.
- C-co to było… - mężczyzna zrobił tak słodką skonsternowaną minę, że w zasadzie powinienem podziękować potem temu idiocie za scenkę, jaką odegrał. Poza tym, czy Soujirou był zazdrosny…?
- Nie przejmowałbym się tym, co mówi Jyuuro, lubi bawić się ludźmi - stwierdziłem lekko, upijając łyk herbaty. Miała mocny, truskawkowy smak z akcentem starej, dobrej brandy. - Chociaż rzeczywiście lubię starszych, forsiastych mężczyzn - dodałem, gdy rysy mężczyzny się wygładziły. Ten tylko westchnął głośno, wywracając oczami.
- Myślałem, że nie chcesz wchodzić na tą tematykę - powiedział w końcu i powąchał ostrożnie kawę przed nim.
- Nie ma w niej dragów - stwierdziłem pewnym głosem, obserwując z rozśmieszeniem zachowanie aktora. - Co do alkoholu nie gwarantuję, ale raczej bym ufał w tej kwestii Jyuuro. Ostatecznie wziął nas za parę, a wie, że nie lubię pijanych ludzi.
- To dlatego spotkałeś się wczoraj z tym mężczyzną? - spytał, a ja omal nie wypuściłem filiżanki z dłoni.

 ----------------------------------------------------------------------------------------------------

Wczoraj wieczorem zmieniłam playlistę, jak już zapowiadałam kiedyś-tam.  Obecnie możecie posłuchać jednych z piękniejszych moim zdaniem walców, w tym dość słynnego w Polsce Walca Killara z Trędowatej i jeszcze popularniejszego Masquerade Waltz z Wojny i Pokoju. Życzę miłego słuchania i zbieram propozycje na następną ścieżkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

1. SPAM, powiadomienia, itp. do Akwizycji.
2. Za wszelkie pozytywne komentarze dziękuję.
3. Za wszelkie negatywne komentarze też dziękuję.
4. Za hejty - oby ci kurczak z lodówki uciekł!