Zakładki

niedziela, 3 kwietnia 2016

Somnium VII



Do laboratorium wszedłem w asyście dwóch przybocznych soldato Zu. Według mężczyzny posłał ich do mnie jedynie po to, by mi pomóc, gdyby okazało się, że zastanę jakieś wymagające szybkiej interwencji zniszczenia, a nie byłbym w stanie tego zrobić sam, jednak wiedziałem, że święciło się coś większego. Atmosfery panującej w Czerwonych Sztyletach nigdy nie można było nazwać rodzinną, jednak od czasu napadu Smoków Hongo i tak niebezpieczna siatka zależności zyskała dodatkową brutalność. Słyszałem od dwójki niższych rangą chemików, że w dowództwie ciągle dochodziło do jakiś kłótni odbijających się na niższych szczeblach. Żeby złego nie było dość, Xueqing został dość poważnie postrzelony podczas napadu. Jak na ironię, wszelkie moje próby dostania się do dona kończyły się agresją ze strony strażników i zapewnieniami, że nie muszę się o nic martwić. Wiedziałem, że Zu jest zbyt zajęty przywracaniem porządku w nieco przerzedzonych szeregach swojej kasty, więc nawet nie próbowałem mu zawracać głowy wymuszaniem wyjaśnień, a Shen z niejasnych dla mnie powodów niemal zupełnie wycofał się z jakichkolwiek rozgrywek mafijnych i namierzenie go przez ubiegłe dwa dni graniczyło z cudem.
Gdy otworzyłem drzwi swojego pomieszczenia badawczego, zastałem w nim już Luko, podległo mi chemika. Mężczyzna klęczał przy jednej z szuflad z czystymi związkami psychoaktywnymi i coś liczył.
- Już jestem - oznajmiłem, a ten tylko zerknął na mnie przelotnie i kiwnął głową na przywitanie, po czym wrócił do zajęcia. Po pomieszczeniu widać było ślady włamania - wybita szyba jednej szafki, druga zarysowana, na ziemi wysypane różne proszki i pigułki, gdzieniegdzie mniej lub bardziej wyraźne plamy krwi. A nad tym wszystkim unosił się cierpki, przyprawiający mnie o zawrót głowy zapach mieszaniny różnych związków. Zerknąłem na obecną trójkę mężczyzn, ale żaden z nich nie zdawał się zwrócić na to uwagi. - Coś zniknęło?
- Nie jestem w stanie tego jeszcze określić z całą pewnością, ale wydaje mi się, że szukali czegoś konkretnego i wszystko inne jedynie zniszczyli, testując - odpowiedział rzeczowo mężczyzna. - Tutaj robię spis braków w szufladach, ale na praktycznie wszystko z listy udało mi się natknąć gdzieś porozrzucane lub rozlane. No, ale nie za bardzo nawet wiem, jakim kluczem sprawdzać to, czego szukali, więc może czegoś nie dostrzegam - pochyliłem się nad jego ramieniem, zgarniając włosy tak, by nie przeszkadzały mi w widzeniu. Pisana drobnymi, równymi znakami katakany kwerenda [katakana to pismo japońskie używane przy zapisie obcojęzycznych wyrazów; przyp. aut.] pokazała mi, że przeszukanie musiało zostać wykonane przez specjalistów. Wszelkie substancje wyjściowe nietknięte, tak samo jak kanoniczne mieszanki, ucierpiały jedynie autorskie mieszanki, głównie o czasie produkcji krótszym jak pół roku.
- Nie musisz sprawdzać dalej, wiem już, co poginęło - oznajmiłem. - Tylko czego oni, do jasnej cholery szukali… Jest Chue? - spytałem, doznając olśnienia.
- Sanji Chue zamknęła się w swoim laboratorium już wczoraj przed południem i nie chce nikogo wpuścić, nawet pod groźbą - zakomunikował mi po chińsku jeden z przybocznych, wyraźnie chcąc, by jego słowa pozostały niezrozumiałe dla chemika. - Z tego, co słyszałem, powiedziała tylko, że jak pan się pokaże, to musicie porozmawiać.
- A nie powiedziałeś mi o tym od razu, ponieważ? - syknąłem, przechodząc płynnie na język ojca.
- Myślałem, że to nie jest takie ważne, zwłaszcza, że Tusong Hau… - zaczął mężczyzna, ale drugi go klepnął w ramię znacząco. Wyraźnie coś przede mną ukrywali i miało to jakiś związek z capo pod Bahaiem, z którym przecież Zu ponoć się o mnie kłócił.
- Tuson Hau co? - spytałem ostro, ale podejrzewałem, że nie dowiem się już niczego konkretnego.
- Nie, to nic takiego - szybko odpowiedział dotychczas milczący mężczyzna. Stanowczo za szybko, by było to prawdą.
- Porozmawiamy o tym potem. Z Zu - dodałem, chcąc nieco nastraszyć mężczyzn. Ci popatrzyli po sobie niepewnie, jednak na tym się skończyło, więc pewnie milczenie było jego rozkazem. - Luko-san, postaraj się tu jakoś posprzątać do końca tygodnia i sprawdzić, czy nie brakuje niczego w dawce eksperymentalnej. Jeśli coś zwróci twoją uwagę, dzwoń natychmiast, chociaż nie sądzę, byś coś znalazł - poleciłem już po japońsku swojemu chemikowi. - Acha, jeśli nikt tego wcześniej nie robił, to sprawdźcie tą krew, może coś ciekawego w niej będzie - mężczyzna kiwnął głową i dopisał coś jeszcze w swoich papierach. - A wy - wskazałem palcem na dwójkę mężczyzn. - idziecie za mną. I jeśli któryś ma jeszcze jakieś rewelacje dla mnie, to radzę się streszczać, bo potem inaczej będziemy już ze sobą rozmawiać.
Pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to otwarte drzwi. Chue ZAWSZE zamykała się na klucz, nawet, jeśli na kogoś czekała. Był to jej stary zwyczaj wywiedziony jeszcze z czasów młodości, kiedy to jej ojczym przychodził po pracy do jej pokoju, żeby ją gwałcić. Wiedziałem o tym doskonale, bo kilka razy nawet śmiałem się z tej przesady, mówiąc, że przecież sukinsyn nie wyjdzie z grobu po nią, ale ona trwała przy swoim. I dlatego właśnie wydało mi się to od początku podejrzane. Gdy pociągnąłem klamkę, buchnęła we mnie fala chłodu. W odróżnieniu do mojego, w miarę stabilnego laboratorium, tutaj panował chaos totalny. Szafki poprzewracane, komputer roztrzaskany na kilka autonomicznych części walających się po ziemi pośród jednej, wielobarwnej kałuży i gradu szkła laboratoryjnego. Mimo obniżonego ciśnienia powietrza chemiczny odór był tak mocny, że odrzuciło nawet mężczyzn za mną. Pośrodku tego wszystkiego na pokiereszowanym krzesełku siedziała Chue z rękoma i nogami bezwiednie opadającymi i twarzą bez wyrazu…
- Oż kurwa by go mać… - wyszeptałem, zdając sobie sprawę, co się stało z chemiczką. Nie potrzebowałem nawet podchodzić, by wiedzieć, że już od kilkunastu godzin nie żyje.
- S-sanji Chue, wszystko w porządk…! - zaczął jeden z mężczyzn, gdy przejrzał wreszcie wyraźnie na oczy, ale powstrzymałem go przed wejściem i szybko zatrzasnąłem drzwi, blokując drogę ucieczki coraz mocniejszej woni.
- Nie ma sensu - powiedziałem cicho i oparłem się o ścianę, żeby się nie przewrócić. - Kto u kurwy nędzy… - nie dokończyłem, osuwając się po ścianie do siadu. Cały się trząsłem. - Możecie odejść już do Zu, zwalniam was - dodałem niemal niedosłyszalnym głosem. Jak to wszystko było możliwe…? Przecież Chue była na testach, sama widziała, co z ciałem ludzkim robiła jedna Gwiazda Śmierci, więc czemu sama ją wzięła, w dodatku najwyraźniej w większej ilości? Co tam do cholery jasnej się stało?!
Przymknąłem oczy, a po moich policzkach pociekły łzy. Zabawne! Nie było mi żal niewinnych ludzi, sam przecież tylu wytrułem w drodze nieudanych eksperymentów, czy jawnego trucicielstwa. Jeszcze większa liczba zginęła z rąk tych, którymi się otaczałem, niemal już pierwszego dnia widziałem świeżą krew na rękach Zu, czy Shena. Nawet po śmierci ojca niemal nie płakałem. A teraz nie potrafiłem powstrzymać rozpaczy za kobietą, która nadzorowała produkcję narkotyków na masową skalę. Zgon to niezła farsa…

Sam nie wiem, jak długo spędziłem  skulony na ziemi. Kwadrans? Godzinę? Dobę? Zresztą, jakie to miało znaczenie? Chue nie żyła. Jedno tylko nie dawało mi ciągle spokoju… skoro widziano ją już po napadzie, to co ją doprowadziło to aż tak dużej desperacji, by zażyła śmiertelną dawkę Gwiazdy Śmierci? Przecież nawet, jeśli Smoki szukały jej, wraz z ich odejściem powinno minąć zagrożenie. Chyba, że… Nie, to niemożliwe! Nie wierzę w to. A nawet jeśli, to przecież Chue była na tyle pewną siebie i dobrze ustawioną kobietą, że byle kto nie zastraszył by jej.
Wiedziałem, że prędzej, czy później ludzie Xueqinga będą chcieli wejść do laboratorium i je przeszukać, choćby po to, by wynieść ciało. Wiedziałem również, że znajdowało się tam kilka rzeczy, o których wiedza powinna być zabrana do grobu przeze mnie i Chue bez jakiegokolwiek innego posiadacza jej. Połowa już się wypełniła.
- Ta made niao! - syknąłem, uderzając zaciśniętą pięścią w ścianę. Po dłoni pociekła mi strużka krwi, ale nie zwracałem na to uwagi. Odwinąłem apaszkę z szyi i zawiązałem jej końce tak, by stworzyła dość szeroką pętle. Przez kilka sekund nasłuchiwałem, czy nikt nie idzie, po czym szybko ściągnąłem z siebie buty i spodnie, a apaszkę przewiesiłem na klamce. Nie przepadałem za tą formą, ale wiedziałem, że tylko jako Kokko zdążę odszukać to, co muszę zniszczyć, zanim się uduszę.
………
Zapach owoców alchemicznych w powietrzu się unosił. Przez pysk tkaninę bawełniano-elastynową sobie przekładając, podskoczyłem. Woń przytłumiona w kilu procentach została, czuły receptor wciąż w stanie rozróżnić pojedyncze składniki trującej mieszaniny był. W obecnym miejscu prawdopodobieństwo otrucia się nikłe było zostając, w danym stanie kilku dni bez dobrej wentylacji nie spędziłbym. Że za przegrodą podwójnej stali hartowanej przedzielonej mieszanką gazów nadszlachetnych sytuacja zupełnie inna będzie, wiedziałem. Mieszanka za drzwiami dorosłego mężczyznę w przeciągu kwadransu zabiłaby, kobieta ośmiu minut nie wytrzymałaby, po ilości przenikającej sądząc. Na tylne łapy się wspiąłem, zapadkę drzwi podważyłem, przednimi na klamkę naciskając. Mechanizm drzwi na tyle uchylił, wejść do środka mógł. We mnie fala powietrza chłodnego, przesiąkniętego oparami owoców alchemii uderzyła. Mój organizm odruchowo prychnął, nagle przyjętych poprzez oddech związków pozbyć się chcąc.
Oczy przymrużyłem, drogi przedostawania się trucizny do poziomu koniecznego zminimalizować, za sobą drzwi ogonem pociągając, na sztywnych nogach do środka wszedłem. Się zmusiłem, w powietrzu powęszyć. Mielone ziarna niedojrzałych papaver lacinatum, skoncentrowane białko ricinus comunis, przetworzone erythroxulum coca lam, pochodne fenyloetylaminy i wiele innych. Nikła woń krwi samicy człowieka i soli fizjologicznych samca wśród nich. Do źródła tych drugich podszedłem, zwłaszcza na jednej ze stalowych powierzchni wyraźnych i powąchałem, zapach sprecyzować, go z żadnym ze znanych mi tropów nie skojarzyłem. Wrażenie miałem, gdzieś już na podobny zapach się natknąłem. Woń mężczyzny w wieku średnioprodukcyjnym, postawnego, zaspokojonego seksualnie o nieco poziomie testosteronu we krwi zawyżonym i nucie adrenaliny wyczuwalnej. Ten zapach dobrze na wypadek zapamiętać postanowiłem, kiedyś jeszcze jego właściciela spotkał. Pysk do góry podniosłem, lepiej potrzebny mi trop zwietrzyć. Go dopiero po chwili wyczułem. Powoli, acz nieubłaganie kres mojej wytrzymałości w tym na poły ludzkim ciele fizycznym się zbliża, czas moich reakcji spowolniony jest, wiedziałem. Ostrożnie przez pokryty odpryskami szkła, śliski od mieszaniny etyloenaminu potasu i soli fenotanolenu dichloroidów [tych nazw akurat nie szukać, wcześniejsze istnieją; przyp. aut.] przeszedłem, do miejsca ukrycia modyfikowanej genetycznie aetherus hameronidetsum [też nie szukać; przyp. aut.], którą wraz z samicą człowieka w ścisłym sekrecie przed kimkolwiek wyhodowałem dostać się chcąc, na drzewiane pudło wskoczyłem. Roślina połamana leżała, w połowie już zwiotczała, dopilnować musiałem, zupełnie z zasięgu kogokolwiek zniknęła. Mój słuch odgłosy ludzi wyłapał. Uszy nastawiłem - ich siedmiu samców było, coś przyspieszonymi głosami mówili. W drzwi uderzenie nastąpiło, do środka dostać się chcieli, zrozumiałem. Czasu nie miałem. Dookoła w poszukiwaniu podpowiedzi się rozejrzałem, wykonać powinienem. Niewielkie okienko prowadzące na dziedziniec, do którego szansę podskoczyć miałem i na zewnątrz się przecisnąć zauważyłem. Duchowi samicy człowieka, kiedyś się upierała, jej pomieszczenie pracy bezpośrednie połączenie z powietrzem atmosferycznym miało podziękowałem. Na najbliżej leżące pudło drzewiane wskoczyłem, na tylnych łapach stanąłem, w stanie poruszyć zapadek nie byłem.
………
Sięgnąłem ręką do metalowych klamek okienka i poruszyłem je, z początku delikatnie, a potem szarpnąłem dość mocno. Na moje szczęście otwarły się i w twarz uderzyło mnie gorące powietrze z zewnątrz. Uśmiechnąłem się lekko, jednak wiedziałem, że na większą radość nie mam czasu. Kurwa, mać! Nie mogę dopuścić, żeby przeszukali wszystkie pozostałości po laboratorium Chue. Bez względu na to, jak wiele udało się już odszukać i ukraść wcześniej, przechowywaliśmy tutaj z Chue zbyt dużo substancji będących tematem tabu nawet w czarnej sferze mafijnej. Dlaczego do cholery jasnej ktoś poczuł się w obowiązku wchodzić tutaj tak szybko?! Rozejrzałem się po szczątkach laboratorium, szukając w panice jakiejkolwiek deski ratunku. Mój wzrok niemal natychmiast padł na leżący w kącie palnik. Jakim cudem jeszcze przetrwał niezniszczony, nie wiem, ale był to dla mnie deus ex machina. Zeskoczyłem z szafki i podszedłem do niego. Przez moją kostkę przeszedł spazm bólu, gdy kawałek wystającego szkła rozciął na niej skórę, ale zignorowałem to. Sięgnąłem po palnik i potrząsnąłem lekko, sprawdzając ilość benzyny w środku. Po cichym chlupocie stwierdziłem, że Chue niemal zupełnie już wypaliła wszystko, ale na chwilę obecną nie miałem co narzekać. Wspiąłem się ponownie na szafkę pod oknem, przełożyłem na powierzchnię palnik, a potem sam się podciągnąłem do góry, zapierając jedną nogą o kant ściany. Gdy wreszcie udało mi się jakoś wleźć na górę, z korytarza rozległ się stłumiony huk i wiedziałem, że walczącym do tej pory z zabezpieczeniami drzwi mężczyznom udało się wreszcie wysadzić główny zamek. Pozostałe trzy stanowiły już tylko kwestię czasu. Przygryzłem dolną wargę i przekalkulowałem szybko w głowie, co powinienem zrobić.
………
Powietrze przyjemnie ciepłe, wilgotne było, zmęczenia biegiem na przewidywanej odległości obawiać się nie musiałem.Zębami za zatyczkę przenośnego ogniska pociągnąłem, mechanizm się zaciągnie, płomień odpali nie czekając, metalową konstrukcję wgłąb okienka pchnąłem, do biegu w przeciwległym kierunku się zrywając. Może dwie sekundy minęły, za sobą wybuch poczułem, nagła fala gorącego powietrza mnie kilka metrów dalej wypchała.
………
Spojrzałem na swoje nogi. Lewa była dość mocno osmolona i ściekała po niej mała strużka krwi, ale podejrzewałem, że wygląda to gorzej, niż jest naprawdę. Podniosłem się na równe nogi i przekonałem, że miałem rację, gdyż poczułem jedynie lekki ból kostki w miejscu, gdzie wcześniej się rozciąłem.


Miałem właśnie wysunąć się zza na wpół zburzonego pomnika i przebiec ostatni odcinek dzielący mnie przed przekroczeniem granicy wpływów Czerwonych Sztyletów, gdy nagle ktoś pociągnął do tyłu. Spróbowałem krzyknąć, ale napastnik od razu przesłonił mi usta ręką.
- Cicho, bo oboje źle skończy… - przerwałem mu, próbując wystosować cios z łokcia w tył, jednak agresor był wyraźnie na to przygotowany i zablokował mój ruch. - Hei, to ja! - krzyknął, obracając mnie przodem do siebie i przypierając do muru. Przed sobą zobaczyłem młodego Chińczyka.
- Shen… Do cholery, nie strasz mnie tak więcej - westchnąłem ciężko, opadając na niego i opierając swoją głowę o jego bark.
- Przepraszam, że nie zapytałem o pozwolenie na uratowanie ci tyłka - stwierdził ironicznie i wskazał mi ruchem głowy ulicę przed sobą. Wychyliłem się nieco i zobaczyłem szeregowego soldato wyraźnie rozglądającego się w poszukiwaniu kogoś lub czegoś. - Słuchaj, Hei, miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie tak szybko, ale sprawa jest grubsza niż by się wydawało. Ale to nie tutaj, znasz jakieś bezpieczne miejsce, do którego nie będą miały dostępu Sztylety? Z twoim obecnym statusem lepiej, żeby nas nie znaleźli.
- No mniej więcej… chwila. Jakim: moim statusem? - spytałem, patrząc Shenowi prosto w oczy. Był poważny i nieco spięty, to na pewno. Ale w jego oczach widziałem coś jeszcze, choć sam nie byłem pewny, co to za emocja.
- To ty o niczym nie wiesz? - spytał Chińczyk, ciągnąc mnie za sobą. - Po napadzie Smoków Hau powiedziała, że widziała cię z jakimś podejrzanym typem z tatuażem smoka na ramieniu. Bahai podburzył wszystkich włącznie z donem przeciwko tobie i zostałeś uznany za kolaboranta. Chyba nie muszę ci tłumaczyć, że zdrajcy triady nie mają co liczyć na wysłuchanie swoich racji i dokładne dochodzenie, nie? Zwłaszcza po tym, jak wysadziłeś Chue.
- Shen, ja nie… - zacząłem, ale tym razem to mi przerwano.
- Wiem, że nic byś jej nie zrobił. Ale tak to wygląda. Hei, musisz zniknąć i to na dość długo. Spotkałem się wczoraj wieczorem z Zu i on też nie wierzy, że miałeś z tym cokolwiek wspólnego, więc postaramy się razem coś wymyślić. Póki co musisz dopilnować, żeby nikt cię nie dopadł i zaufać nam, innej opcji nie widzę. Więc gdzie ta twoja miejscówka? - spytał, gdy doszliśmy wreszcie do jego samochodu - czerwonego, agresywnego Ferrari o wyglądzie przypominającym przyczajoną panterę.
- Nazwa i tak ci nic nie powie. Wsiadaj, pokieruję cię.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Po pierwsze - na playliście przez najbliższe dwa tygodnie bardzo zmysłowo, bo wchodzą tanga. Pojawiają się też wreszcie utwory śpiewane.
Po drugie - komentujcie, bo sama nie wiem, czy mam do kogo pisać, czy moje urywanie każdej wolnej minuty na potrzeby bloga ma jakikolwiek sens. Bo może nie ma i tylko niepotrzebnie komplikuję sobie życie.
Po trzecie - podaję informację już pewną. Obecna seria Nigrum Cor powinna się skończyć maksymalnie w piętnastym odcinku (planowany był dziesiąty, ale już wiem, że to niemożliwe w chwili obecnej). Po zakończeniu jej nastąpi mała przerwa w publikacjach, zostanie zmieniony szablon. A, no i pojawi się coś, nad czym smęcimy całymi dniami z obiema konsultantkami, ale nie będę Wam psuć niespodzianki.
Po czwarte - jeśli ktoś miał problemy z rozczytaniem się w meandrach narracji Kokko, podaję kilka wskazówek: spróbujcie przestawić sobie czasowniki w naturalne miejsca z końca zdania, zastąpić przecinki spójnikami, a konstrukcje "robiłem coś, robiąc coś innego" zamienić na "robiąc coś innego, robiłem coś" i powinniście uzyskać w miarę naturalnie brzmiący tekst, w którym jedynie mogą przeszkadzać już niektóre określenia typu owoce alchemii (narkotyki, trucizny i inna chemia naturalna i sztuczna), przenośne ognisko (palnik), ale myślę, że dacie radę już.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

1. SPAM, powiadomienia, itp. do Akwizycji.
2. Za wszelkie pozytywne komentarze dziękuję.
3. Za wszelkie negatywne komentarze też dziękuję.
4. Za hejty - oby ci kurczak z lodówki uciekł!