Zakładki

niedziela, 17 kwietnia 2016

Somnium VIII



Shen przestawił skrzynię biegów na wolne obroty i rozejrzał się po okolicy.
- Jesteś pewny, że dobrze jedziemy? - spytał z powątpiewaniem, rozglądając się dookoła. Toczyliśmy się wąską uliczką jednej z najstarszych części Meguro. Uśmiechnąłem się lekko.
- Możesz mi przypomnieć, kiedy ostatni raz się gdziekolwiek zgubiłem? - mężczyzna popatrzył na mnie kątem oka i westchnął głośno.
- Dobra, dobra, panie GPS. To gdzie teraz? - zapytał w końcu.
- Następne skrzyżowanie w lewo i do końca drogi - oznajmiłem spokojnie. Przed nami słońce właśnie górowało, więc podejrzewałem, że nasz cel podróży będzie niemal opustoszały.
Mina Shena zrzedła zupełnie, kiedy wreszcie dojechaliśmy. Popatrzył na mnie niepewnie, ale tylko kiwnąłem głową, więc wjechał na parking i zatrzymał się. Poczekałem, aż wyłączy silnik i odepnie pas i wtedy wyszedłem, uśmiechnięty przyglądając się temu, co przed sobą mieliśmy.
Za nami znajdowały się ostatnie, tradycyjne domy parterowe, a zaczynał się regularny las. Nawet uliczka kilkaset metrów temu przestała być brukowana i staliśmy w otoczeniu świeżej, wiosennej zieleni. Kilkadziesiąt metrów dalej kończyła się zwykła ścieżka, a zaczynała aleja Inari-torii [torii - charakterystyczna japońska brama świątynna. Świątynie Inari, lisiej bogini ryżu, jedzenia i płodności znane są z czerwonych Inari-torii, często ustawionych jedna za drugą w formie tunelu; przyp. aut.]. Wiedziałem doskonale, że było ich dokładnie 159 w rozstawie co metr dla utrzymania idealnej chińskiej harmonii, a na końcu postawiono czarno-złotą pai fang nawiązującą do chińskich korzeni świątyni znajdującej się za Niebiańską Drogą.
- Idziesz? - spytałem Shena, zerkając przez ramię w jego kierunku. Mężczyzna kiwnął głową niepewnie, wyraźnie zastanawiając się cały czas, dlaczego przyprowadziłem go do świętego przybytku. Przeszliśmy kawałek dzielący nas od alei, po czym obróciłem się przodem do Chińczyka i wykonałem teatralny ukłon. - Witam w moim rodzinnym przybytku Inari-kon-kokko - oznajmiłem z uśmiechem, a mężczyzna popatrzył na mnie jeszcze większymi jak dotychczas oczami.
- Chcesz mi powiedzieć, że twoja rodzina ma swoją własną świątynię?! Przecież nawet wielopokoleniowe rody byłych samurajów… - Shen nie dokończył, bo  przerwał mu mój śmiech.
- Naprawdę nie doceniasz wpływów Państwa Środka na kwitnącą wiśnię - stwierdziłem. - Może i moja rodzina utrzymywała przez kilkadziesiąt pokoleń czystą chińską linię, ale i tak naprawdę długo już mieszkamy w Japonii, przynajmniej okazjonalnie. Cały japoński mit o kokko zaczął się od przyjazdu jednego z naszych przodków na te tereny. Sam wiesz, jak to było pięćset lat temu. Wszyscy wierzyli jeszcze w demony i inne takie, a obrońcy ludzi kokko szybko zyskały rangę bóstw. A to jedna z pozostałości, zbudowana jeszcze zanim Edo zostało stolicą. Zresztą, z tego, co mi mówił ojciec, to przeniesiono tu stolicę między innymi dlatego, że shogun poślubił jakąś Vulpes. No, ale równie dobrze mogłem coś przekręcić, w końcu opowiadał mi to jak byłem jeszcze dzieciakiem - wzruszyłem ramionami lekceważąco.
- Jesteś pewny, że nikt się nie domyśli, żeby cię tu szukać, skoro masz tak mocne powiązania…
- Wiedziałeś o tym miejscu? - spytałem krótko. Shen popatrzył na mnie zdziwiony, po czym westchnął.
- Dobrze wiesz, że nie interesuję się sprawami religijnymi i zabytkami - odpowiedział w końcu.
- Ja też - stwierdziłem lekko, wzruszając ramionami. Nie wierzyłem w bogów, w końcu sam nim ponoć miałem być, a nie poczuwałem się w najmniejszym stopniu do wszechmocy. A już tym bardziej do szczęścia nie byli mi potrzebni bogowie moralizujący i obrażeni na moją „grzeszną duszę”. - I właśnie dlatego jest to ostatnie miejsce, w którym będą mnie szukać. Zresztą, ostatni raz tu byłem jakieś dziesięć lat temu, jak ojciec potrzebował coś zrobić.
Przeszliśmy przez całą aleję i wyszliśmy po kamiennych schodach na główny teren świątynny. Przed nami ciągnęła się długa, brukowana równymi kamiennymi blokami ścieżka, kończąca się dopiero przy widocznej z daleka głównej świątyni. Wystarczająco dużo nachodziłem się na szkolnych wycieczkach „edukacyjnych” i innych wymuszonych wypadach po przybytkach, by zwracać uwagę na typowo japoński układ świątyni shintoistycznej, jednak widziałem, że Shen patrzy z niekrytym podziwem na mijane przez nas budynki i dekoracje. W końcu dotarliśmy do zupełnie niezwykłej części świątynnego kompleksu - dziedzińca przed świątynią główną.
 Na jego środku stały dwie ogromne figury granitowych lisów siedzących z dumnie uniesionymi do góry ogonami.  Statuy miały odwrócone od siebie łby, i choć wiedziałem, że miało to symbolizować czujność we wszystkich kierunkach świata, moim pierwszym skojarzeniem były dwie nastolatki z syndromem focha. Po lewej stronie dziedzińca wyżłobiono w kamieniu naturalnie wyglądające dno dla sztucznie utrzymywanego jeziorka z wodą pompowaną prosto z górskiego źródła na zasadzie podobnej, jak niegdyś rzymskie akwedukty. Przez środek wody ciągnęła się ścieżka zbudowana z drewnianych kładek ustawionych kolejno na zanurzonych w wodzie kamieniach. Z naszej perspektywy nie było tego widać dobrze, jednak wiedziałem, że droga prowadzi przez cały staw, a dalej ścieżka ciągnie się pod właściwą, ciągnącą się kilka kilometrów aleją torii aż do drewnianego dojo. Jako że kokko kojarzone było z walką z demonami, świątynia miała nieco militarny charakter i dawniej wierzono, że ścieżka kokko powinna być pokonana przez wojowników poszukujących harmonii i umiejętności rozróżnienia czynów szlachetnych od nikczemnych, dlatego aż do dnia dzisiejszego mnisi w Inari-kon-kokko-taisha dzień w dzień wstawali o świcie, by przejść szlachetną ścieżkę aż do dojo, gdzie czekał na nich mistrz stylu kokko-jutsu i nauczał niepowtarzalnej sztuki walki. A przynajmniej tak pamiętałem opowieści mnicha zabawiającego niespełna dziesięcioletniego mnie.
- I co teraz? - spytał Shen, gdy wreszcie dotarliśmy do głównej świątyni.
- A bo ja wiem? Większość świątyń nie przewiduje kawiarni dla znudzonych gości, więc najwyżej możemy się przejść do dojo. O ile pamiętam za dzieciaka, to trochę do przejścia jest, no ale…
- Wstęp na obszar modlitwy mnichów jest ściśle zabroniony dla osób niezwiązanych ze świątynią - usłyszałem za swoimi plecami. Przyznaję, że dookoła unosiły się zapachy lasu i setek pozostawionych po wycieczkach ludzkich tropów, ale nie wyczucie jedynej żywej istoty w promieniu kilku metrów szczerze mówiąc trochę mi uwłaczało jako Vulpes, zwłaszcza, że wydawało mi się, że moje zmysły są tutaj ostrzejsze niż zazwyczaj. Stanowczo za dużo problemów, a za mało snu. Obróciłem się na pięcie w kierunku właściciela głosu. Przede mną stała dość młoda kobieta w stroju mniszki Inari-kon-kokko. Nie był to zwykły strój miko, jaki spotyka się w prawie każdej świątyni shintoistycznej, a bardziej płócienna zbroja zaprojektowana w taki sposób, by osoba ją nosząca mogła w każdej chwili podjąć walkę. Nie podkreślał on również różnic między kobietą a mężczyzną, bo według założeń kokko płeć nie miała wpływu na wartość i umiejętności człowieka, a więc adepci nie byli rozróżniani po wyglądzie, a faktycznych zdolnościach.
- Niezwiązany, mówisz? - spytałem, wysuwając swoje lisie kły i zmieniając tęczówki. Dziewczyna cofnęła się przestraszona, zahaczając nogą o wystający fragment kamiennego bloku. Zachichotałem, zmieniając zwierzęce cechy z powrotem na ludzkie. - Myślę, że teraz znajdzie się dla nas jakiś spokojny kąt bez niepowołanych oczu, co? - spytałem, a dziewczyna tylko niepewnie zamrugała oczyma.
- Ja pójdę po Horacio-sama.


Siedzieliśmy w tradycyjnym japońskim pokoju wyłożonym tatami i ze ścianami z papieru i drewna. Pomiędzy nami stał już czajniczek z parującą herbatą i dwie małe filiżanki.
- Nieźle się ustawiłeś, nie ma co - stwierdził Shen, rozglądając się dookoła. Shoji wychodzące na zamkniętą dla wiernych część ogrodu były w połowie otwarte, dzięki czemu w pokoju było niemal tak jasno, jak na zewnątrz.[ tatami to mata służąca w charakterze paneli, shori to charakterystyczne japońskie drzwi z papieru na drewnianej ramie; przyp. aut.]
- To tylko ziemia. I to w dodatku ziemia jedynie o wartości sentymentalnej - stwierdziłem, nalewając Shenowi napój. - Więc? Dowiem się wreszcie, co jest grane?
- Wolisz wersję krótką, czy długą - spytał mężczyzna, kiwając mi głową w podziękowaniu.
- Kompletną.
- W takim razie trochę nam zejdzie. Dobra, tak na początek, to kojarzysz, w ogóle Smoki Hongo? - przez chwilę zmrużyłem oczy, wertując w pamięci swoją wiedzę, po czym zaprzeczyłem ruchem głowy.
- Tylko tyle, że mają strefę wpływów w Ikebukuro i próbowali się wbić do kilku naszych miejscówek jakiś czas temu.
- W bardzo dużym skrócie tak było do niedawna. Ostatnio sprawa się zaostrzyła, odkąd przywódcą został Chung Hon Lue. Smoki wyraźnie chcą przejąć rynek narkotykowy, w tym głównie nasze strefy wpływów. Ja i Zu doszliśmy do wniosku, że to, o czym wspominałeś, to były zwykłe sondy do bardziej zorganizowanej akcji i wszystko wskazuje na to, że przyszykowany mają jeszcze jeden taki napad, tylko coś ich przed tym powstrzymuje. Byłeś w laboratoriach, masz jakiś pomysł, co to może być?
- Mam, ale wolałbym na razie o tym nie mówić, dopóki się nie upewnię. Powiem ci tylko jedno - w Sztyletach jest jakiś kret, i to wysoko postawiony - przygryzłem wargę, żeby zwrócić swoją uwagę na ból fizyczny i nie rozpłakać się ponownie.
- Hei, wiesz, że musimy wiedzieć jak najwięcej, żeby…
- Wiem - przerwałem mu, mrugając szybciej niż zwykle. Wiedziałem, że Shen to widzi ale celowo nie zwraca uwagi. - Ale muszę najpierw sam przeprowadzić śledztwo, w którym i tak mi nie pomożecie. Potrzebowałbym tylko dostać się do swoich rzeczy.
- Przed chwilą dostałem SMS’a, twoja szkoła, posiadłość, ulubione hotele, knajpy, nawet sklepy są już obstawione.
- A główna posiadłość? - spytałem, powstrzymując się przed nadmierną nadzieją. Nie do końca mi to wyszło.
- Wydaje mi się, że też. A jeśli nie już, to za niedługo. Hei, najlepiej by było, żebyś wyjechał jakoś po cichu z miasta, albo najwyżej został tutaj. A, no i podejrzewam, że bilingi też są do sprawdzenia, więc wyrzuć telefon, czy coś.
- Jasne jasne. Zgaduję, ze jakbyś ty wbił do mojego mieszkania, to będzie to podejrzane? - westchnąłem, nawet nie oczekując odpowiedzi. - Chwila… Soujirou!
- Jaki znowu Soujirou… Przypominam ci, że ktokolwiek ze Szty…
- Nie jestem aż taki głupi. Soujirou, syn nowego fagasa raszpy, powinien się nadać. Poza tym chyba tylko Zu i Jyuuro wiedzą, że mam z nim jakieś inne powiązanie, więc nie powinno być wobec niego podejrzeń. Przy okazji powinienem mu powiedzieć mniej więcej, co jest grane, przydałaby się jakaś bezpieczna restauracja, czy coś…
- Nigdzie stąd nie wychodzisz, z twoim tęczowym łbem widać cię z daleka, nie ma mowy - Shen sięgnął po czajniczek i dolał sobie herbaty do pustej już filiżanki. - No, chyba, że… - dodał po chwili, ale potem od razu pokręcił głową przecząco.
- Chyba, że co? - spytałem twardo.
- Ale to ma zostać miedzy nami, tak? - Shen popatrzył poważnie prosto w moje oczy. Skinąłem krótko, więc kontynuował. - Od pewnego czasu spotykam się z kobietą spoza szarej sfery. Dość długiego czasu. I na zupełnie poważnie. Nie chciałbym, żeby coś się jej stało przez moje…
- Shen! - warknąłem zniecierpliwiony. Jeszcze mi tylko tego brakowało, żeby mężczyzna się rozmaślił jak nastolatka.
- Dobra, już dobra. Po prostu chcę powiedzieć, że musimy uważać, żeby nic jej się nie stało. Janette pracuje w jakimś biurze jako księgowa, czy coś takiego, więc poważniejszą pracę ma dopiero po zamknięciu tygodnia finansowego - we wtorki lub środy, a teraz była by wolna. Mógłbym ją poprosić, żeby tutaj przyjechała i jakoś cię przebrała i ucharakteryzowała tak, żebyś był mniej rozpoznawalny. Jak cię ktoś dobrze zna to pewnie tak czy tak cię znajdzie, ale przeciętny soldato wie tylko tyle, że jesteś młody, ładny i masz kolorowe włosy, więc powinno pójść ok. Tylko masz mi obiecać, że to jest jedyny raz, kiedy pokazujesz się publicznie, i to gdzieś, gdzie cię nie będą szukać, rozumiemy się?
- Jasne, jasne. Nie musisz mnie przekonywać, że przyjemniej jest wąchać kwiatki od góry jak od dołu - mruknąłem, wstając. - To chcesz do niej dzwonić, czy coś, czy mam posłać jakiegoś mnicha? - spytałem i oparłem się o futrynę.
- Nigdy się nie zmienisz, co… - westchnął mężczyzna, po czym wyciągnął z kieszeni telefon. - Zadzwonię do Janette, przy okazji mogę też do tego twojego… gdzie ty idziesz?!
- To nie oczywiste? Wykąpać się, śmierdzę na kilometr tą krwią i chemią, a przecież nie chcielibyśmy, żeby twoja luba źle o mnie pomyślała - uśmiechnąłem się niedwuznacznie, po czym rzuciłem mężczyźnie swoją komórkę. - Powinien się tam gdzieś szwendać numer Soujirou, bodajże nawet pod tym imieniem. Co zrobisz potem z telefonem, zostawiam do uznania - stwierdziłem i wyszedłem, zostawiając Shena samego.
Przeszedłem drewnianą ścieżką wzdłuż zachodniej ściany budynku Kokko, po czym udałem się do miejsca, w którym spodziewałem się zastać obecną główną mniszkę - Horacio.
- Przepraszam, coś się stało? - spytał słusznie mnich w średnim wieku. Podejrzewałem, że wiadomość o pojawieniu się po raz pierwszy od dłuższego czasu Kokko dotarła już nawet na kuchnie i do podziemi, o ile takowe tu istniały.
- Nic takiego, po prostu chcę porozmawiać z Horacio - odpowiedziałem spokojnie, a mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową. Jak na Azjatę był dość wysoki, jednak nie miałem wątpliwości, że w jego żyłach płynęła jedynie japońska i ewentualnie koreańska krew. Włosy ostrzyżone na krótko, prosty nos, niemal prostokątne, kasztanowe oczy i podkreślona militarną szatą muskularna sylwetka czyniły z niego potencjalnie dobrą partię, jednak nie miałem tym razem ochoty z nim flirtować... Może kiedy indziej, jak z Soujirou mi nie pójdzie.
- Rozumiem. W takim razie proszę mi dać się zaprowadzić do Horacio-sama, przebywa teraz w swoim gabinecie i najprawdopodobniej czyta - oznajmił niskim głosem mnich, a ja tylko kiwnąłem mu głową z lekkim sarkastycznym uśmiechem. Ostatecznie mogłem pozwolić traktować się tak, jak chcieli tego mieszkańcy, skoro miało im to sprawić przyjemność. Nie, żebym potrzebował całej otoczki wielkiej szychy i nietykalnego jaja, ale była to miła odmiana od chłopca do dupczenia w otoczeniu Zu i podobnych mu.
Gdy wreszcie dotarliśmy na miejsce, zastałem Horacio w małym, zagraconym książkami i starymi, drewnianymi figurami pokoju, jak siedziała dystyngowanie na starej, niemal zupełnie już zdartej poduszce ze zszytych warstw materiału, prawdopodobnie konopielnego.
- Witam, młody Kokko. Nie sądziłam, że zobaczę jeszcze kogoś z twojego rodu po ostatniej wizycie Liwei-sama. A już zwłaszcza po jego śmierci. Co cię sprowadza do starej świątyni przodków? - spytała głosem tak sztywnym i równomiernym, że przez chwilę zastanawiałem się, czy nie mam do czynienia z robotem zamiast żywym człowiekiem.
- Zwyczajna potrzeba. Muszę na jakiś czas zniknąć, nie masz z tym problemów, prawda? - spytałem, zmuszając się, by mój głos brzmiał spokojnie. Pomimo dość przyjemnej aparycji starszej pani od kotów, Horacio wzbudzała we mnie jakiś taki dziwny stan nerwowy.
- Świątynia Inari-kon-kokko od pokoleń służyła kokko i nie widzę powodu, dla którego miało by się to zmienić - odpowiedziała kobieta i spojrzała na mnie po raz pierwszy. - Pytaniem tylko jest, czy ty chcesz tutaj przebywać. Do tej pory uciekałeś przed swoim dziedzictwem, więc jeśli myślisz, że będziesz mógł dalej tak żyć poznawszy tutejsze tereny, możesz się mylić.
- Co? J-ja przed niczym nie uciekam... a przynajmniej nie uciekałem do tej pory. Poza tym, nie widzę powodu, dla którego kawałek ogrodu i kilka świątyń miałoby cokolwiek zmieniać w moim życiu. Po prostu powiedz, czy macie tu jakiś pokój, gdzie mogę przeczekać, czy mam szukać innej miejscówki i tyle - syknąłem zirytowany zanim zdążyłem pohamować język.
- Skoro tak mówisz, nasza świątynia jest twoją świątynią. Każę mnichom przygotować pokoje, w których nocowali kiedyś twoi przodkowie. Acha, mam coś dla ciebie, młody kokko. Niao, możesz? - kobieta wskazała głową w niezbyt wyróżniającym się kierunku, a młody mnich wziął stamtąd białą kopertę w europejskim stylu i podał mi ją. - To jest list, który zostawił tutaj Liwei-sama niedługo przed swoją śmiercią. Kazał ci go wręczyć, gdybyś pojawił się jakimś cudem kiedyś w świątyni - kobieta z powrotem otwarła książkę, dlatego zrozumiałem, że skończyła już ze mną rozmowę i mam się wynieść z jej pokoju. Wstałem więc i wyszedłem.
Do Shena wróciłem po jakiś czterdziestu minutach, zahaczając jeszcze po drodze o łazienkę, bardziej dla utrzymania pozoru, że naprawdę chciałem się wykąpać, jak z faktycznej potrzeby. Mimo, że moje stare ubrania nie były aż tak zniszczone, otrzymałem zupełnie nowy komplet, ku mojemu zaskoczeniu zupełnie normalnych, ciuchów.
- I co załatwiłeś? - spytałem Shena, rozczesując przy nim włosy przed dość sporym lustrem biurkowym.
- Janette powinna przyjechać może nawet za pół godziny razem z potrzebnymi materiałami. Mówiła, że weźmie też swoje kosmetyki z firm, z którymi współpracuje na blogu, czy jakoś tak, więc masz się o nic nie martwić. A co do tej drugiej sprawy… naprawdę nie wiem, jak możesz wytrzymać z kimś tak grzecznym i histerycznym. Facet zachowuje się jak czternastolatka z syndromem lolity [w Japonii lolita to nie pani lekkich obyczajów, a lalkopodobny styl dziewczęcy z charakterystycznymi falbaniastymi sukienkami, małymi kapelusikami i butami na koturnach; przy. aut.] , a nie twój ulubiony typ.
- Do rzeczy, Shen - westchnąłem, przewracając oczami i sięgnąłem po długą szpilkę z  drobnymi kwiatuszkami śliwy na końcu, po czym wsunąłem ją we włosy.
- Miło, że słuchasz moich opinii, wiesz… Dobra, koniec końców udało mi się go jakoś uspokoić i wyciągnąłem od niego, że dzisiaj jest jakaś premiera, czy coś i załatwi tam prywatną lożę, czy jakoś tak, więc żebyś był. A, no i podobno on też ci musi coś ważnego powiedzieć. Ale mniejsza z tym, miej tylko nadzieję, że się wyrobimy do szóstej, bo zanim wyjedziemy stąd do Roppongi trochę nam zajmie.
- To już zostawiam tobie, ja tu tylko wykonuję rozkazy - stwierdziłem ze śmiechem. Jakiś czas temu Shen z nudów przeglądał stare niemieckie zeznania powojenne i właśnie to zdanie rzuciło się nam obojgu w oczy - „ja tylko wykonywałem rozkazy”. - A póki co może partyjka shogi, czy coś takiego? - spytałem lekko, siadając przy niskim stoliku na środku pokoju.


Kończyliśmy właśnie trzecią partię shogi, a wskazówka drugi obieg po tarczy od południa, gdy przez zamknięte do tej pory shoji naprzeciwko tych wychodzących na ogród uchyliły się i w szparze pomiędzy nimi pojawił się drobny mnich.
- Przepraszam za wtargnięcie, ale przyszła jakaś kobieta i twierdzi, że jest tutaj do pana - stwierdził i popatrzył na mnie nieco zmieszanym wzrokiem, oczekując odpowiedzi. To ja nie… a faktycznie zapomniałem wspomnieć o tym, że ma przyjechać kobieta Shena.
- Tak, tak, niech wejdzie - machnąłem ręką, kryjąc zażenowanie. Mnich otworzył drzwi szerzej i do środka weszła dość młoda kobieta o jadowicie rudych włosach spiętych w kok i biurowym ubiorze z wyglądającą na ciężką czarną walizeczką w ręku.
- Jan, kochanie - Shen uśmiechnął się i przytulił kobietę na powitanie, odbierając od niej równocześnie bagaż. Po jego minie zgadłem, że zawartość była nieproporcjonalnie lekka do wielkości. - To jest właśnie Hei, o którym ci mówiłem. Dasz radę coś zrobić, prawda?
- Oczywiście, że tak, w końcu mówisz z jedyną bloggerką, której udało się nawiązać współpracę z główną L’Paris - zaśmiała się, odsłaniając rząd białych, nieco krzywych zębów. - Cześć, jestem Janette, ale możesz do mnie mówić Jan lub jak ci tam wygodnie.
- Janette… dość oryginalne imię w tej okolicy. No nic, jestem Hei - podałem jej rękę w europejskim geście, podejrzewając, że właśnie tam się urodziła. Odwzajemniła go bez najmniejszego zastanowienia się, więc moja teoria stała się prawie potwierdzona. Już miałem usiąść, gdy moją uwagę przykuł pewien drobny szczegół. Przysunąłem nos do jej szyi i powęszyłem mimo zdziwienia kobiety, następnie zszedłem nieco niżej.
- Hei, do cholery! Opanuj się trochę, co? - syknął na mnie Shen, ale popatrzyłem na niego tylko znacząco.
- Ależ oczywiście - prychnąłem. - Jak to mówią, kochanego ciała nigdy zbyt wiele. Zwłaszcza, gdy się mnoży.
- O czym ty znowu pierdo…
- Jak to o czym? O dzieciaku, na którego chce cię wkręcić - założyłem ręce na siebie w tryumfalnym geście. Nie kłamałem. Moje lisie zmysły, dziwnie wyostrzone na terenie świątyni nie kłamały mnie.
- To ja ci pomagam, a ty mnie tak chcesz wkręcić… - syknął Shen i popatrzył na mnie pełnym furii wzrokiem. Niemą bitwę przerwała Janette, kładąc rękę na ramieniu mężczyzny w uspokajającym geście.
- Nie wiem, skąd twój kolega to wie, ale jest coś, co ci muszę powiedzieć - zaczęła niepewnie, a zszokowany wzrok Shena przeniósł się na nią. - Dzisiaj robiłam test… i będziesz ojcem.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Przepraszam, jeśli ktoś widział wersję z godziny dziesiątej, źle ustawiłam publikację i poszło niesprawdzone.

INFORMACJA Z OSTATNIEJ CHWILI: Alvaro stracił jakieś 70-80% swoich płetw. Bardzo proszę o trzymanie za niego kciuków, żeby wyzdrowiał. Rybek właśnie się aklimatyzuje do nowego akwarium pseudobiotopowego, gdzie będzie praktycznie sam. Jak już uspokoi się trochę i będzie mógł swobodnie pływać, wrzucę jakieś fotki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

1. SPAM, powiadomienia, itp. do Akwizycji.
2. Za wszelkie pozytywne komentarze dziękuję.
3. Za wszelkie negatywne komentarze też dziękuję.
4. Za hejty - oby ci kurczak z lodówki uciekł!